Na co dzień projektuję strony internetowe i materiały reklamowe dla moich klientów. Pracuję przy biurku, co pewien czas spotykam się z klientami, ale zasadniczo większość czasu siedzę na tyłku i narzekam na bolący kręgosłup oraz na to, że do ekspresu jest tak daleko, a kawa za szybko stygnie. W połowie lipca podjąłem decyzję o diametralnej zmianie charakteru swojej pracy – przynajmniej na 14 dni.
Zostałem kościelnym! Jak to się stało? Po pewnym spotkaniu w parafii dowiedziałem się, że jest poszukiwany zastępca, który będzie posługiwał za kościelnego podczas jego zasłużonego urlopu. Propozycja została skierowana do mnie oraz kilku innych osób. Po chwili zastanowienia zgodziłem się. Stwierdziłem, że będzie to zarówno ciekawe wyzwanie, interesująca przygoda jak i swego rodzaju rekolekcje, na które w codziennym życiu głowy rodziny zwyczajnie brakuje czasu.
Dzień z życia zakrystianina
Budzik miałem nastawiony na 5:40. Po szybkim wyszykowaniu się i niewielkiem śniadaniu wychodziłem do kościoła. Trzeba było otworzyć bramki i drzwi do świątyni o 6:30 – pół godziny przed pierwszą mszą. Następnie przygotowywałem ampułki z wodą i winem (już pewnie rozumiesz tytuł tego tekstu), kielichy, ornaty odpowiedniego koloru, czytanie i niekiedy także psalm. Kilka minut przed siódmą zapalałem świece, światła w prezbiterium. Krótka modlitwa:
– Błogosławmy Panu.
– Bogu niech będą dzięki.
i znajdowaliśmy się przy ołtarzu.
Niekiedy w godzinach porannych lub wieczornych pojawiali się ministranci lub lektorzy i wtedy miałem chwilę oddechu. Zazwyczaj jednak uczestniczyłem w dwóch mszach jedna po drugiej, a gdyby nie okres wakacyjny uczestniczyłbym w trzech.
Po ostatniej porannej Eucharystii mogłem zamykać kościół i wracać do pracy przy stronach internetowych (nie porzuciłem całkiem mojego fachu), ale w praktyce zanim opuściłem teren parafii chciałem jeszcze kilka rzeczy wykonać. Nie było to nic szczególnego, zwykłe etykiety do kluczy i czytelniejsze wydruki materiałów, które się parafii przydadzą. Ponieważ dodatkowa robota okazała się trochę bardziej czasochłonnym zajęciem niż wcześniej zakładałem, dlatego czasem zostawałem po godzinach, żeby coś skończyć. Mam jednak satysfakcję, że coś pozostawiłem po swojej dwutygodniowej pracy.
Kiedy nie zajmowałem się dodatkowymi pracami to najczęściej szykowałem kościół na ślub lub pogrzeb. Częściej na pogrzeb, bo mieliśmy ich w parafii w ciągu dwóch tygodni 4 albo 5. Na każdy trzeba przygotować katafalk na trumnę, paschał, stojaki na wiązanki i ławkę dla najbliższej rodziny zmarłego. Najczęściej też czytałem czytanie, posługiwałem przy ołtarzu, a później podawałem wodę święconą, trybularz (rozpalanie węgielków do kadzielnicy na czas nie jest najprostszym zadaniem – przekonałem się o tym kiedy jeden z nich mi zgasł podczas liturgii) do okadzenia trumny oraz uruchamiałem dzwon. Przygotowania nie są jednak tak ciężkie jak późniejsze sprzątanie. Oprócz tego, że trzeba wszystko zanieść na miejsce konieczne jest też zamiecenie głównej i bocznych naw kościoła. Wiązanki mają to do siebie, że często gubią igły.
Wieczorem powtórka z poranka. Pojawiam się na terenie parafii przed 18-tą i półtorej godziny później jestem zwykle już wolny. W tym czasie czasami służę do mszy, zbieram tacę albo sprzątam – zależy czy są ministranci lub lektorzy. Wieczory są chyba najtrudniejsze w pracy kościelnego, bo nie da się spotkać ze znajomymi, ani nigdzie razem pojechać, bo zaraz po pracy trzeba kłaść spać dziecko. Wcześniej można się gdzieś wybrać (pod warunkiem że nic się w parafii nie dzieje) ale trzeba wracać „z zakładką” aby najpóźniej pół godziny przed Mszą wieczorną kościół był otwarty.
Weekend. W końcu odpoczy… A nie, jednak nie.
Sobota i niedziela to zdecydowanie nie są dni na wypoczynek. W sobotę trzeba sprzątnąć cały kościół. Być może w innych parafiach (szczególnie wiejskich) jest ktoś do pomocy ale w mieście niejednokrotnie kościelny zostaje ze sprzątaniem sam. Odkurzanie, mycie podłóg, podlewanie kwiatków to tylko niektóre obowiązki jakie czekają po mszach porannych. Czasami dochodzi dodatkowo rozwinięcie dywanu i przygotowanie klęczników i krzeseł na popołudniowe śluby.
Niedziela, jak się nie trudno domyślić, nie jest dniem wolnym od pracy. Kościół powinien być otwarty chwilę wcześniej niż w tygodniu aby parafianie, którzy przychodzą na Mszę o godz. 7.00 mogli wcześniej zająć ławki i pomodlić się w ciszy. Wychodzę dopiero po 13:30 i po kilku godzinach znów wracam. Wbrew pozorom niedziela nie jest tak pracowita jak dzień powszedni np. z pogrzebem, jednak wymaga poświęcenia czasu i obecności na miejscu.
Boso przed Panem
Posługa kościelnego nie była zupełnie nowym doświadczeniem, bowiem kilka lat temu jak jeszcze byłem na studiach pomagałem kościelnemu, który chciał mieć raz w tygodniu dzień wolny. Tym razem jednak nie była doraźna pomoc, ale prawdziwy parafialny survival. Nieprzyzwyczajone do tak częstego przyklękania na jedno kolano mięśnie uda dały o sobie znać już kolejnego dnia. Człowiek tak szybko przyzwyczaja się do oddawania szacunku przez przyklęknięcie, że kiedy pojechałem do Multikina na BIBLIĘ AUDIO live musiałem się powstrzymywać przed tym, żeby nie przyklęknąć pośrodku sali kinowej.
Najciekawszą historię zostawiłem prawie na koniec. W sobotę po bardzo intensywnym piątku (7 godzin w kościele, kilka dodatkowych godzin w drugiej pracy) zaspałem. Poprzednio wstawałem o 5:40, a tymczasem w sobotę blizej niezidentyfikowana wibracja obudziła mnie o 6:51. Za 9 min. rozpoczynała się pierwsza Msza Święta! Aaaa!
Wydostałem się z łóżka jak strzała wystrzelona z łuku. Wskoczyłem w spodnie, zakładając buty zorientowałem się że nie mam na stopach skarpetek. W biegu przez korytarz zapinałem ostatnie guziki koszuli. Szczęśliwie samochód stał kilka kroków od klatki. Odpaliłem silnik i z piskiem opon ruszyłem do kościoła.
Na miejscu byłem o 6:58. Całe szczęście, bo kilka drobnych detali stanowiły zagadkę dla organisty i księdza, a bez nich Eucharystia by się opóźniła. Szczęśliwie udało się w ostatnie 120 sekund pokonać wszystkie przeszkody. Msza się rozpoczęła. A potem kolejna. Kiedy już miałem zamykać kościół przyszła do zakrystii pewna Pani.
– Dzień dobry. Czy może Pan otworzyć bramki wyjściowe? Weszliśmy do kościoła na około, a przez bramki byłoby łatwiej wyjść.
– Naturalnie. Już otwieram. Przepraszam, że były zamknięte, ale zaspałem. Zupełnie nie wiem jak to…
– Widzę. Ma Pan krzywo zapiętą koszulę.
Parafianka okazała się mistrzem ciętej riposty. Bezradny wobec niezaprzeczalnych faktów nabrałem wody w usta i poszedłem wypuścić wszystkich, którzy zostali chwilę dłużej w kościele.
Odetchnąłem z ulgą i przed sprzątaniem wróciłem do domu na śniadanie. W domu wszystko się wyjaśniło – znałem przyczynę mojego spóźnienia. Budzik miałem nastawiony od poniedziałku do piątku, więc nie dziwne że w sobotę nie zadzwonił. Zagadkowa wibracja okazała się opaską mojej żony, która połączona przez bluetooth ze smartfonem sygnalizowała telefon organisty zaniepokojonego tym, że kościół jest jeszcze zamknięty i nigdzie w pobliżu mnie nie ma.
Doświadczenie Kościoła na nowo
Nie jest tajemnicą, że byłem bardzo ciekaw jak Pan Bóg będzie działał przez swój Kościół we mnie. Wiedziałem, że kiedy podąża się z Nim drogą, korzysta z sakramentów świętych, jest się blisko Jezusa Eucharystycznego, wtedy dzieją się naprawdę ważne rzeczy, a ja w tych wydarzeniach miałem okazję uczestniczyć przez całe dwa tygodnie. Oto co się stało przez ostatnie dwa tygodnie:
- Na nowo zdałem sobie sprawę z tego, że Kościół jest z człowiekiem od kolebki, aż po grób. W piątek szykowałem stojak na trumnę i rozmawiałem chwilę z rodziną, która przybyła na pogrzeb, a w niedzielę podczas południowej Mszy uczestniczyłem w chrzcie dwójki dzieci. Kilka dni później cieszyłem się z nowożeńcami z ich święta. Wpuszczamy Kościół do naszego życia bardzo często w tych momentach, kiedy coś się szczególnego w naszym życiu dzieje (albo rodzina wpuszcza, kiedy sami już nie możemy o to prosić).
- Mam świetną parafię. Ludzie, którzy uczestniczą w codziennej mszy są naprawdę rewelacyjni. Tyle się mówi o dewotkach oderwanych od rzeczywistości, ale to nie musi być prawda. Takie osoby też być może się zdarzają, ale Ci z którymi miałem okazję porozmawiać są ludźmi, którzy są pobożni, a jednocześnie bardzo mocno stoją na ziemi.
- Pojawiając się dwa razy dziennie w zakrystii nie sposób nie budować relacji z księżmi. Dowiedzieliśmy się, że jeden z nich trafił do szpitala i miał być operowany. Modliliśmy się wszyscy na Mszy ale też nie zabrakło modlitwy indywidualnej w domu. Wytłumaczyliśmy naszemu synowi, że modlimy się za chorego księdza. Kiedy we trójkę odmówiliśmy wszystkie modlitwy jakich się dotychczas nauczył trzylatek zapytał: „Czy ksiądz jest już zdrowy?”. To była też wielka lekcja dla nas. Czy wierzymy w to, że naszą modlitwę Pan Bóg wysłuchuje?
- Mogłem pobyć z Bogiem sam na sam. To równie ważne jak wspólnotowe przeżywanie wiary. Czasami trzeba się zatrzymać i pomilczeć przed tabernakulum, bo w przeciwnym wypadku można Boga zakrzyczeć.
Jeśli ktoś ma oczy szeroko otwarte, wtedy przez drobne gesty i znaki da się dostrzec obecność Boga i Jego prowadzenie. Nawet podczas posługi kościelnego. Co to było, zostawię dla siebie. Przypuszczam, że 99% tego, co mi pokazywał nie zauważyłem ale to co widziałem świadczy o tym, że On jest i jest dobry. Jak chleb. I wino.