Aplikacja przypominająca o codziennej modlitwie Jawbone UP24 – recenzja inteligentnej opaski


„Thorn” – recenzja, kredki i poczucie nie do końca dobrze wydanych pieniędzy


29 sierpnia 2015, 21:45 | 21 komentarzy | 31 680

Nowa książka Jasona Hunta nie była w moich planach zakupowych. Choć czytam i recenzuję każdą książkę Tomka, to po lekturze książki „Bloger i Social Media” obiecałem sobie, że nie kupię „Thorna”. Ostatecznie zachęcony zagadkami ukrytymi w książce zmieniłem decyzję i postanowiłem: kupuję. Popełniłem błąd i w tym tekście chciałem się do niego przed Tobą przyznać.

„Thorn” mnie rozczarował. Wiedziałem, że będzie to książka inna niż pozostałe. Nie był to poradnik tak jak Bloger, Blog: pisz, kreuj, zarabiaj czy Bloger i Social Media. Tym razem jako czytelnik miałem zmierzyć się z powieścią motywacyjną. Słuchając wywiadu z Tomkiem (swoją drogą bardzo dobrego, polecam wszystkim, którzy krytykując nie zauważając pozytywów – link macie tutaj) dowiedziałem się, że autor zaczyna odchodzić od tematyki motywacyjnej i chce iść w kierunku opowiadania historii. Dobrze, że robi to co lubi, ale niekoniecznie jest to właśnie to, co mu wychodzi najlepiej.

Czego innego oczekuję od poradnika, a czego innego od powieści

O ile w poradniku dodatki, które upodabniały książkę do rozmowy z dobrym znajomym można jeszcze w jakiś sposób wytłumaczyć, o tyle w przypadku powieści na takie pauzy – moim zdaniem – nie powinno być miejsca. Tam gdzie toczy się akcja przerwy w stylu: „Zapomnijmy o tym, nie mam ochoty ciągnąć tego tematu. Zaraz stuknie połowa książki, a ja o sobie jeszcze nic dobrego nie napisałem. I w tym tomie już chyba nie napiszę” czy zapowiedzi „Teraz się zacznie” brzmią strasznie sztucznie. To trochę tak jakby podczas sprzedaży auta kupujący wypalił „To co, zaczynamy negocjacje”, a facet na randce zwrócił się prymitywnie do dziewczyny: „To jak, będzie co?”.

Opowieść pełna banałów i oczywistości

Książki czytam dla rozrywki ale za dobrą monetę przyjmuję również walory intelektualne autora licząc, że ten dostarczy mi czegoś więcej niż samą rozrywkę. Wartościowe publikacje pozwalają nam znaleźć się w miejscu, w którym jeszcze nie byliśmy i doświadczyć tam czegoś niezwykłego. Przeciętne zawierają mdłe lokalizacje i płytki przekaz. „Thorn” należy do tych drugich.

Przez pierwsze dwa rozdziały przebrnąłem z trudem. Czytając o kościółku i ławeczce oraz bliżej niezidentyfikowanej nadmorskiej miejscowości odniosłem wrażenie, że autor sili się na przedstawienie świata jako nijakiego, aby bardziej uwidocznić zmianę, która się dokonała w życiu głównego bohatera. Przy tej okazji zapomniał, że pokazując ponure życie i niespełnioną miłość jaką każdy chyba kiedyś przeżył nie pokaże niczego, co zachęci czytelnika do dalszej lektury.

„Mnie też się kiedyś wydawało, że jestem sam, bo nie mam kasy, auta i nażelowanych włosów. Wydawało mi się, że jestem za niski, za gruby i mam za duże zakola. Wydawało mi się, że sprawiam wrażenie faceta, któremu zależy tylko na seksie, bo jak na zdrowego gówiniarza przystało, najczęściej lubiłem rozmawiać na tematy damsko-męskie. Wydawało mi się, że laski lubią facetów typu macho. Chamów takich. Co zresztą w jakimś sensie później wykorzystałem, ale nie pora, aby rozwijać teraz ten wątek.”

To właśnie Jason Hunt. Mister Obvious polskiej blogosfery, mistrz pisania w kilku zdaniach tego co można byłoby ująć w jednym, kwitujący  cały akapit tym, że właściwie to co pisze jest nieistotne dla głównego wątku (więc straciłeś czytelniku kawałek swojego życia na czytanie czegoś co tak właściwie nie ma większego sensu).

Jeśli ktoś wam powie, że „Thorn” nie ma zalet – nie wierzcie

Przy całej mojej niechęci do serii, którą Tomek rozpoczął nie mógłbym napisać Ci że „Thorn” jest pozbawiony pozytywów. Po połowie książki akcja przyspiesza, wątki zaczynają się łączyć, pojawia się (w końcu!) element tajemnicy. Końcówka wyszła znacznie lepiej niż początek. Złote myśli są mniej oczywiste, a fragment o wymówkach bardzo dobrze przemyślany, ze świetnie dobranymi przykładami.

Kolejną zaletą jest wydanie papierowe. Tu do niczego nie da się przyczepić. Ładna, elegancka czcionka, nagłówki pisane w charakterystyczny sposób zmuszające do zatrzymania się przed kolejnym akapitem. Dobrze wykonana robota, ale nie wiem na ile to zasługa celnych wskazówek Jasona Hunta, a na ile świetnie wykonanej pracy Marcina Gajosińskiego odpowiedzialnego za skład oraz okładkę.

Kupić czy nie?

Nie zamierzam namawiać Cię do kupna „Thorna”. Wiem, że książka podoba się wielu osobom, zarówno tym które nie czytały poprzednich książek jak i wiernym czytelnikom. Wiem też, że Ci którzy nie mieli wygórowanych wymagań i sięgnęli po „Thorna” byli zadowoleni. Wiele zależy od nastawienia z jakim przystępujesz do lektury. Jeśli jesteś stałym czytelnikiem bloga Jasona, wtedy do zakupu nie trzeba Cię namawiać. Jeśli szukasz czytadła na kilka powakacyjnych wieczorów to „Thorn” może zdać egzamin. Co innego kiedy poszukujesz bardziej ambitnej książki i masz wobec niej sprecyzowane wymagania.

Na koniec cytat z książki będący pewnego rodzaju zwierzeniem głównego bohatera (możemy się domyślać, że również autora):

A tak ciut bardziej serio – naprawdę nie potrafię pisać. Nauczyciele mieli rację. Byłem do dupy. Rodzice mieli rację. Byłem do dupy. Danny miał cholerną rację. Byłem do dupy! Kiedy dziś patrzę na maszynopis Hipnozy, czuję wstyd. Tak duży, że nigdy tej książki nie przeczytałem. Odrzuca mnie po paru stronach. Podziwiam anielską cierpliwość Danny’ego, który prawdopodobnie doczytał do szesnastej strony, a potem pobieżnie przejrzał resztę, bo skoro ja dziś tego nie potrafię zrobić, to tym bardziej rozumiem, jak bardzo się dla mnie poświęcił.

Niedawno moja znajoma sprzed lat podesłała mi listy, które do niej pisałem. Ich też nie da się czytać. Są dziecinne, napisane niechlujnie i niezrozumiale. Skoro byłem (i pod niektórymi względami nadal jestem) tak bardzo do dupy, to jakim więc cudem czytasz teraz moją książkę?

Chętnie odpowiem. Z książką jest trochę tak jak z coraz modniejszymi w Warszawie escape roomami. Czytasz opinie o danym miejscu, oglądasz zdjęcia na których widzisz to, co prowadzący biznes chciał pokazać. W końcu wchodzisz. Pobyt w zamkniętym pomieszczeniu, z zagadkami o różnym poziomie trudności może zaowocować burzą mózgów i rewelacyjną rozrywką, ale też może być udręką, bo okaże się że spodziewałeś się czego innego, a co innego dostałeś.

Podobnie z książkami. Nie ma co się szczycić tym, że książka w dniu premiery sprzedała się w X egzemplarzach. To tylko świadczy o dobrym marketingu, pochlebnych pierwszych recenzjach i sprawnym dotarciu do mediów. Jeśli wyjdzie poza środowisko i będzie chętnie kupowana przez ludzi, którzy blogosferą się nie interesują – wtedy można mówić o sukcesie. Jednak wszystko wygląda na to (czytając dziesiątki rozczarowanych osób z lubimyczytac.pl) że nauczyciele, rodzice, Danny mieli rację. Znajoma sprzed lat też.

Będzie mi niezmiernie miło, jeśli dołączysz do mnie na Facebooku!

Kamil Lipiński – mąż i ojciec, przedsiębiorca, webdeveloper, bloger, człowiek, który ma wielką nadzieję na to, że można się czegoś sensownego o WordPressie dowiedzieć w 500 sekund. Wierzący (bynajmniej nie w technologię) geek.

Subscribe without commenting




Spelling error report

The following text will be sent to our editors: